Filipka
Ostatni raz tak dobrze w górach bawiłem się w czasach startów w BM (obecnie mtbMarathon)
u Grześka Golonki. Epickie trasy po jednych z najlepszych szlaków w kraju to jest
właśnie jego specjalność. Niemniej jednak mieszanka wybuchowa jaką dzisiaj zrobiliśmy
przebiła nawet kunszt mistrza. Ale po kolei... W zasadzie miała to być taka sobie
wycieczka w góry, nie bliżej ani nie dalej, tylko na Filipkę po czeskiej stronie.
Wystartowaliśmy o 8:00 z parkingu przy stadionie w Wapienicy. Początek to standardowy
przejazd przez Jaworze, Górki Wielkie i polami do Ustronia. Stamtąd uderzyliśmy
na żółty szlak w kierunku Czantorii. Trasa łatwa i przyjemna wbrew temu co głosi
przerażający i odstraszający znak na początku szlaku rowerowego w Ustroniu.

"Bardzo trudna trasa górska" to w rzeczywistości równa i szeroka szutrówa. Dalej,
już w Czechach, jest faktycznie trudniej z racji nachylenia podjazdów... ale technicznie
to nadal trudność zerowa. Pierwszy postój robimy po czeskiej stronie, gdzie można
się nacieszyć wspaniałym widokiem Jovorowego oraz okolic Trzyńca i Cieszyna. Przy
okazji drużynowe zdjęcie i ruszamy na pierwszy trudniejszy podjazd dnia - Czantorię.
Po drodze Grześ z Marzeną odbijają w stronę Nydka. W końcu ktoś to piwo na Filipce
musi zamówić ;)
Czantorię zdobywamy bez przygód z jednym snejkiem: żywym, zwanym żmiją zygzakowatą...
teraz już nie tylko zygzakowatą ale i bieżnikowaną :)Po krótkim odpoczynku ruszamy
granicznym szlakiem w stronę Soszowa. Przed zjazdem z Czantorii, należącym miejscami
do kategorii dla samobójców, dzielimy się wedle stopnia szaleństwa... Czyli Maciek
przodem, potem ja a na końcu reszta. Pierwsza część bez większych problemów, choć
Maciek walczy z brakiem przedniego hebla spowodowanym zalanymi olejem klockami.
Wypali się... kiedyś ;) Druga już bardziej karkołomna ale i tą udaje się zjechać
bez strat w ludziach i sprzęcie.

Dalsza część przez Soszów aż na Cieślar to po prostu górska wycieczka i spokojne
kręcenie. Dopiero z Cieślara mamy porządny zjazd na przełęcz pod Stożkiem i odbijamy
w prawo na zielony do Filipki. Kilka zwalonych drzew sprawia, że szybko nie pojedziemy,
jednak single takie jak ten fajnie się zjeżdża bez względu na prędkość. Z pewnością
jeden z lepszych odcinków, na końcu którego czeka nas ściana wspinaczkowa na Filipkę...
20%, 25%... 30% tyle licznik pokazuje przez większość tego morderczego podjazdu.
Za to na górze - Filipka, piwko, słońce, grochówka i WODA do naszych wysychających
powoli bidonów.


Odpoczynek na Filipce kończymy jak to zwykle bywa zmianą dętki. Któż mógłby mieć
flaka jak nie Piasek. Dętki z Lidla to ZŁO. Naprawa trwa chwilę i w międzyczasie
Grzesiek z Marzeną i Koniem postanawiają pojechać przodem. Szybko jednak gubią szlak
i zamiast spotkać się z nimi na Stożku pozostaje nam jedynie pożegnanie przez telefon.
Jako grupa szturmowa w składzie dwóch Jakubów, Piasek, Maciek i Dawid ruszamy w
stronę Stożka czerwonym szlakiem by po kilku sympatycznych zjazdach, kilku niewielkich
hopkach i chwili zastanowienia ruszyć żółtym na szczyt.

Cóż to jednak za szlak! Podjazd jest cały do podjechania a początkowo szeroka droga
przechodzi we wspaniały singiel wijący się po zboczu Stożka aby wreszcie przejść
w krótki aczkolwiek treściwy zjazd i zakończyć się niezłą ścianką wychodzącą bezpośrednio
na ostatniej serpentynie drogi do schroniska na Stożku. Dzięki temu znaleźliśmy
wspaniałą alternatywę dla upierdliwego wypychu jaki trzeba przeboleć za każdym razem,
gdy jedzie się grzbietem z Soszowa. Tuż przed początkiem tego mozolnego podejścia
znajduje się odbicie drogą gospodarczą w prawo do szutrówy (skręt w lewo) na Filipkę,
która to łączy się z żółtym i czerwonym szlakiem na dość sporym placu, a więc nie
sposób się pogubić.


Na Stożku krótki postój okraszony dowcipami na temat kolegów zjazdowców, którzy
licznie przybyli na tutejszą trasę DH, a następnie startujemy czerwonym szlakiem
na Kiczory i dalej na Kubalonkę. Szlak, jakkolwiek płaski lub zjazdowy, najeżony
jest sporymi kamieniami i korzeniami prawie do samej Kubalonki. Przy wspaniałej
pogodzie walka z tym trudniejszym odcinkiem jest naprawdę fajną zabawą. Jednakże
w deszczowy dzień zabawa zmienia się w walkę o utrzymanie się na rowerze i niezrobienie
sobie krzywdy. Szczególnie pierwszy zjazd, reprezentujący typową "beskidzką rąbankę",
może skończyć się nieciekawie. I tak też skończył się dla Dawida, który oberwawszy
sporym kamieniem w nogę, obolały postanowił zakonczyć wycieczkę na Kubalonce.



Tak też nasza grupa zmniejszyła się o kolejną osobę i w czteroosobowym składzie
ruszyliśmy z Kubalonki na Stecówkę aby zaatakować Baranią Górę. Plan był prosty:
jak najmniej zjeżdżać aby nie tracić wysokości. W tym celu przygotowałem wcześniej
track GPX prowadzący różnymi drogami leśnymi po samym grzbiecie pasma. Po znakach
czerwonych, czarnych a wreszcie bez szlaku dotarliśmy do głównej drogi na szczyt
Baraniej, gdzie czekał nas pierwszy wypych dnia. Szlak był tak powymywany przez
wodę, że utworzyły się na nim głębokie dziury i rowy usłane kamieniami co sprawiało,
że jazda była absolutnie niemożliwa. Sytuacja poprawiła się po kilkuset metrach
i można było znowu wsiąść na rowery.




Na szczycie Baraniej czekała na nas niespodzianka w postaci Konrada, który wyjechał
nam na przeciw. Odpoczynek i znowu w drogę. Tym raziem zielonym szlakiem w stronę
Zielonego Kopca, Malinowskiej Skały i celu naszej Filipkowej masakry: Skrzycznego.
Przeżywając kryzysy małe i duże cała pięcioosobowa grupa pokonała wszystkie wyzwania
zielonego szlaku i zameldowała się na Malinowskiej Skale. Szybki zjazd i już tylko
autostrada do samego schroniska. O dziwo po tylu kilometrach jechało się dość gładko
i sprawnie łykając większość trasy z blatu. Jedynie 3 większe podjazdy zmusiły nas
do poświęcenia większej uwagi widokom, których dzisiaj nie brakowało.
W schronisku na Skrzycznem szybka herbata z szarlotką, batony lub też cokolwiek
zostało w plecaku i aby nie marznąć w chłodnym, popołudniowym powietrzu, ruszyliśmy
zielonym w dół nartostrady. Kilometry dały się nam teraz nieźle we znaki. Wszyscy
zjeżdżali już dość asekuracyjnie bo ryzyko poważniejszej gleby znacznie wzrosło.
Zmęczone ręce już nie ogarniały kierownicy tak jak powinny a hamowanie przestało
być zwykłą i łatwą czynnością. Trzeba się było nieźle napracować aby nie skończyć
w fejsem w kamieniach o czym przekonał się Konrad zaliczając groźnie wyglądający
lot przez kierę. Na szczęście skończyło się na zadrapaniach. 200m dalej tym razem
ja hamuję z wrzaskiem bo oto 4cm średnicy konar wbił się w tylną przerzutkę. Pewien
beznadziei sytuacji nie miałem złudzeń co do mojej świeżo założonej X.0 widząc ją
wykręconą kompletnie do tyłu. Nikt nie wie jak ów konar znalazł się między szprychami
a wózkiem przerzutki, tym bardziej jednak nikt nie wie jakim cudem po wyciągnięciu
drania okazało się, że kompletnie nic się nie stało i wszystko jest na swoim miejscu.
SRAM na gałęzie i patyki proszę Państwa ;)


Przerzutka przerzutką ale druga sprawa,
że hak w tej ramie jest chyba zrobiony z hartowanej stali a nie aluminium. Bez dalszych
przygód udaje się mnie i Maćkowi zjechać czerwonym szlakiem do Buczkowic. Ponieważ
zrobiło się dość późno i godzina planowanego powrotu przeciągała się dość znacznie,
złapałem za telefon i dawaj dzwonić do Kuby. Ten jak się okazało łatał sneja. Że
robił to w towarzystwie drugiego Kuby to wraz z Maćkiem postanowiliśmy zachować
się jak dżentelmeni z Top Gear i delikwentów... zostawić na pastwę losu! Żarty,
żartami ale dzieci same się do łóżka nie położą. Tym samym uderzając do Bielska
co sił w nogach i ładując Piekiełko z blatu prawie 40km/h, wykręcając przy tym ponad
700W z obolałych kończyn dolnych, żegnam się z Maćkiem na Bystrzańskiej by chwilę
później stawić czoła najtrudniejszemu wyzwaniu dnia: położeniu dzieciaków do łóżka...
100km po górach i 3200m w pionie to przy tym zabawa w piaskownicy. Wierzcie mi.
Relacja: Paweł